Niektórzy uważają, że być audiofilem znaczy w dzisiejszych czasach mniej więcej tyle, co należeć do klubu znudzonych życiem bogaczy, którzy dla sportu wydają pieniądze na idiotycznie drogie przedmioty, choć różnicy w jakości brzmienia nie słyszą, bo raz, że usłyszeć jej przecież nie sposób, a dwa, że w ogóle nie o to chodzi. Nietrudno zgadnąć, skąd bierze się to przekonanie - wysokich cen niektórych urządzeń czy akcesoriów nie sposób racjonalnie wytłumaczyć. Pasjonaci wiedzą jednak, że nie trzeba wydawać setek tysięcy złotych, aby inni audiofile patrzyli na nas z uznaniem. Ba! Odnoszę wrażenie, że niektórzy są już zmęczeni tym niekończącym się wyścigiem cenowym, w związku z czym zabawa zaczęła przenosić się w zupełnie inne rejony. Panuje przekonanie, że drogi sprzęt może sobie kupić każdy głupek. Oczywiście nie każdy, ale znalezienie w sieci zdjęć hi-endowych systemów ustawionych byle jak w pokoju nieprzystosowanym do słuchania muzyki nie jest szczególnie trudne. Nie brakuje też wpisów zamieszczanych przez ludzi, którzy nie potrafią obsłużyć kosztownej elektroniki, popełniają szkolne błędy w konfiguracji systemu i szukają pomocy na facebookowych grupach. W tej sytuacji wielu audiofilów doszło do wniosku, że o wiele lepszym zajęciem niż odkładanie kasy na jeszcze droższy wzmacniacz jest poszukiwanie sprzętu wyjątkowo dobrego, ale racjonalnie wycenionego. Widać także coraz większe zainteresowanie wyjątkowo oryginalnymi, rzadkimi, wręcz egzotycznymi klockami oraz sprzętem z dawnych lat. I nie mówię tu o szrotach, które zostały odnalezione na stychu i "kultowe" są tylko w wyobraźni osoby wystawiającej je na serwisach aukcyjnych, ale tych, na widok których każdy miłośnik sprzętu stereo na chwilę się zatrzyma i pokiwa głową z uznaniem.
Niezmiennie o pewnym "statusie społecznym" w tym środowisku może świadczyć również to, jakiego rodzaju sprzęt wybraliśmy. Przykłady? Kto wybrał kolumny podłogowe, pewnie chciał mieć dużo basu, ale jeśli zamiast tego mamy monitory ustawione na dobrze dopasowanych podstawkach, które od podłogi oddzielają jeszcze jakieś kamienne płyty lub specjalne nóżki tłumiące drgania, w oczach innych audiofilów jesteśmy profesjonalistami, którzy wiedzą, czego chcą. Antywibracyjny stolik zwieńczony gramofonem z ciekawymi modyfikacjami w stylu drugiego ramienia albo docisku peryferyjnego daje nam automatyczny wstęp do loży VIP. Pliki? Oczywiście, słuchanie muzyki z wysokiej klasy streamera albo komputera podłączonego do DAC-a jest okej, ale jeśli sami zbudowaliśmy sobie ultracichego peceta z zasilaczem pasywnym, dwoma dyskami SSD i softem, przy którym trzeba było grzebać trzy dni, rządzimy na rejonie. Możemy mieć tanie lub drogie kable, ale jeśli zostały ułożone na jakichkolwiek podkładkach, unosząc się kilka centymetrów nad podłogą - dziesięć punktów dla Gryffindoru. A co ze wzmacniaczem? Tu również obowiązuje pewna hierarchia. Amplituner - leszcz, tranzystorowa integra - może być, hybryda - super, lampa - super do kwadratu, dzielonka - wielki mistrz zakonu hi-fi, dzielonka z monoblokami - bóg.
Jedyny problem jest oczywiście taki, że przedwzmacniacze i końcówki mocy nie cieszą się zbyt dużą popularnością. Wygodni klienci wolą integry, które ostatnio zaczęły przeobrażać się w pełnoprawne systemy all-in-one. Skoro całą elektronikę można mieć w jednym pudełku, to po cholerę stawiać sobie na stoliku preamp i dwa monobloki, a do tego jeszcze źródło, najlepiej też w postaci dwóch albo trzech klocków - transportu sieciowego, przetwornika i zewnętrznego zasilacza. Ile to pierdzielenia i podłączania... Ile to kabli, a później do ścierania... Kto normalny tak robi? Cóż, normalny pewnie nikt, ale audiofil - jak najbardziej. Niestety, jeśli chcemy zmieścić się w rozsądnych pieniądzach, wybór jest niewielki. Jeszcze parę lat temu można było kupić na przykład potężne monobloki Audiolab 8300MB, sensowne końcówki mocy do 3000-4000 zł oferowały NAD, Rotel czy Creek. Dziś w tym przedziale cenowym znajdziemy albo malutkie klocki, takie jak Pro-Ject Amp Box DS2, albo urządzenia wyglądające jak porządne piecyki, ale pracujące w klasie D, jak NAD C268. Solidne końcówki mocy zaczynają się od 4000-5000 zł, jednak do pełni szczęścia potrzebny nam jeszcze przedwzmacniacz, a to drugie tyle. Bez "dychy" w portfelu ciężko dziś kupić fajną dzielonkę. A co byście powiedzieli, gdybym znalazł zestaw złożony z lampowego przedwzmacniacza i dwóch tranzystorowych monobloków, który dostępny jest w cenie 6090 zł? Tak, zgadliście - właśnie taki komplet figuruje w katalogu mało znanej, ale obiecującej marki Pier Audio.
Wygląd i funkcjonalność
Żeby nie było żadnych wątpliwości, nie jest to manufaktura rozwijana przez pasjonatów od pokoleń. Na internetowej stronie Pier Audio nie przeczytamy wypracowania o wzmacniaczach składanych na kuchennym stole przez jakiegoś Pierre'a ani długich wywodów o innowacjach i rewolucjach, o których nie słyszał nikt poza konstruktorami tych wzmacniaczy. Wydaje się, że mamy do czynienia ze sprzętem, który został zaprojektowany i zbudowany w oparciu o dobrze znane i wielokrotnie już przećwiczone wzorce. Firma podkreśla, że w swoich konstrukcjach lampowych korzysta z doświadczeń zaczerpniętych z ery dźwięku analogowego. "Obecne trendy często polegają na mieleniu lub filtrowaniu coraz wyższych częstotliwości w celu uzyskania chirurgicznego lub syntetycznego dźwięku. Prostsze nowoczesne konstrukcje często charakteryzują się brakiem głębi i prawdy w przekazie muzycznym, a uzyskany wynik w efekcie odbiega od materiału źródłowego, który jest bardziej realny w muzycznym wyrazie. Dlatego właśnie Pier Audio stawia na elektronikę zaprojektowaną z poszanowaniem podstawowych zasad, takich jak dobrze znana mechanika elektryczna lat poprzednich, a zapomniana przez zbyt gorliwych współczesnych inżynierów." - napisano w informacji prasowej, którą otrzymaliśmy w momencie wejścia marki Pier Audio na polski rynek. Taka filozofia na pewno spodoba się tradycjonalistom.
Uwagę przyciąga również korzystny stosunek jakości wykonania do ceny, co niezależnie od wybranego modelu wydaje się być normą. Najtańszy wzmacniacz hybrydowy kupimy za 3590 zł, natomiast konstrukcje lampowe zaczynają się od 8990 zł. Opisywany zestaw jest tego świetnym przykładem. Otrzymujemy tu trzy klocki w obudowach o szerokości 17 cm (w przypadku przedwzmacniacza jest to 17,5 cm, ale nie bądźmy drobiazgowi), jednak nie są to lekkie pudełeczka wielkości budżetowego phono stage'a. Wszystkie otrzymały metalowe obudowy z ozdobnym, aluminiowym frontem, wszystkie mają normalne gniazda zasilające, a nie jakieś tandetne zasilacze typu "laptopowego", a ich masa sugeruje, że wewnątrz też znajduje się coś sensownego, a nie gotowe płytki z końcówkami mocy pracującymi w klasie D i "audiofilskie powietrze". Co najlepsze, te trzy urządzenia, sprzedawane w komplecie (nie można zamówić na przykład samych monobloków), możemy mieć za 6090 zł? Niewiarygodne.
Widząc rzeczy, jakich w tym przedziale cenowym dawno już nie widziałem, wpadłem w natychmiastowy zachwyt. Chciałem jak najszybciej podłączyć francuską dzielonkę i przekonać się, czy jej brzmienie będzie równie zaskakujące. Najpierw postanowiłem jednak dowiedzieć się więcej na temat testowanego zestawu i samego producenta. Nie było to łatwe, bowiem konkretów jest na oficjalnej stronie Pier Audio jak na lekarstwo. W jednym z testów natknąłem się na informację, jakoby wszystkie urządzenia tej marki były produkowane ręcznie w niewielkiej miejscowości Vendôme, jednak ani na kartonach, ani na obudowach opisywanych klocków nie znalazłem napisu "Fabriqué en France" ani niczego w tym guście. Zacząłem drążyć temat, ponieważ wzornictwo komponentów Pier Audio wydaje mi się mało francuskie. Jeśli mam być brutalnie szczery, z daleka zalatuje chińskimi lampowcami, które zalewają nasz rynek od wielu lat. Obudowy z grubego aluminium, złote i drewniane wstawki, dziwaczne kształty, wyeksponowane śruby i charakterystyczna, nazwijmy to, nonszalancja widoczna zarówno w doborze materiałów, jak i umiejscowieniu niektórych kluczowych elementów, nawet niektóre zdjęcia zamieszczone na firmowym profilu na Facebooku - wszystko dziwnie mi się tu zgadzało. I nie pomyliłem się. Dystrybutor bez owijania w bawełnę wytłumaczył mi, że produkcja odbywa się w Chinach, a więc podobnie jak w przypadku Creeka, Vincenta, Audiolaba, Quada... Jest sens wymieniać dalej? Czy w dzisiejszych czasach może to kogokolwiek zniechęcić do wypróbowania lub zakupu PB-8 SE i MS-80 SE? Nie wiem, ale przy tych cenach szczerze wątpię. Zamiast napisu "Pier Audio" na przednich ściankach opisywanych urządzeń mogłyby się nawet znaleźć chińskie znaki, a w pudełku pozdrowienia z Shenzhen. Audiofile musieliby się po prostu nauczyć rysować te ich domki i ludziki.
Z plusów część już wymieniłem, ale jestem przekonany, że część audiofilów zrozumie moją fascynację opisywanym kompletem, patrząc na jego zdjęcia. Oczywiście, złote fronty wyglądają trochę odpustowo, ale przynajmniej nie znajdziemy tu dziwnych krzywizn ani drewnianych ornamentów. Domyślam się, że wprowadzenie czarnej wersji kolorystycznej nie byłoby głupim pomysłem, ale ostatecznie jest to sprzęt, który zainteresuje wyłącznie mocno wkręconych miłośników elektroniki audio, a spora część z nich lubi oryginalne przedmioty. Im dziwniejsze, tym lepiej. PB-8 SE i MS-80 SE należą do serii Gold, więc mogłoby się wydawać, że na zmianę kolorystyki frontów się nie zanosi, ale niezupełnie. Zauważyłem, że niektóre urządzenia z tej rodziny dostępne są również w wersji czarnej, więc zapytałem o to polskiego dystrybutora i okazało się, że w najnowszej dostawie pojawiła się również testowana dzielonka w takiej właśnie odmianie. Była to ostatnia konstrukcja produkowana wyłącznie w wersji złotej. Teraz się to zmieniło.
Ale mniejsza o kolor. Właściwie wszystko kręci się tutaj wokół tego, że dostajemy trzy solidnie wykonane urządzenia, w których z zewnątrz naprawdę nie widać śladów tandety. Nawet gniazda są porządne. Zarówno wejścia i wyjścia RCA, jak i terminale głośnikowe powinny wytrzymać spotkanie z hi-endowymi kablami. Niestety, ze względu na kompaktowe wymiary nie będziemy tu mieli wielkiego pola do popisu. Przedwzmacniacz wyposażono w dwa wejścia analogowe oraz jedno wyjście stereofoniczne. W monoblokach zamontowano po dwa gniazda wejściowe i nie mam zielonego pojęcia, po co. Wyjścia głośnikowe są pojedyncze, więc jeśli ktoś lubi bi-wiring - nie tym razem. O wejściu gramofonowym, wbudowanym przetworniku cyfrowo-analogowym czy choćby wyzwalaczu, dzięki któremu trzy klocki moglibyśmy uruchamiać jednym przyciskiem, można tylko pomarzyć. Zostają nam zatem dwa wejścia RCA, w sam raz do podłączenia na przykład streamera i phono stage'a, a z przodu trzy włączniki, dwa przyciski do wyboru źródła i pokrętło do regulacji głośności. W pudełku nie znalazłem nawet pilota. Oldschool pełną gębą.
Patrząc na cenę, łatwo jednak wybaczyć francuskiej dzielonce skromne wyposażenie. O wiele bardziej zainteresowały mnie drobne różnice w gabarytach i wykończeniu przedwzmacniacza i monobloków. Obudowa preampu jest wyraźnie płytsza, a jej pokrywa została najprawdopodobniej wykonana z lakierowanej proszkowo stali, a nie szczotkowanego i anodowanego na czarno aluminium, tak jak w monoblokach. Wszystkie trzy urządzenia zostały skręcone śrubami z wyraźnie wystającymi łbami, przy czym w końcówkach mocy są one srebrne, a w przedwzmacniaczu - czarne. Producent nie bawił się nawet w jakieś frezy czy wpusty, ale dlaczego nie zachował jednolitego dizajnu, nie mówiąc już o wymiarach zewnętrznych? Dlaczego nie dostajemy trzech niemal identycznych klocków? Czy zaprojektowanie innej obudowy dla przedwzmacniacza nie pociągnęło za sobą dodatkowych kosztów? Naprawdę nie potrafię znaleźć logicznej odpowiedzi na te pytania. Zastanawiają mnie też wyjątkowo skromne opisy techniczne. Właściwie wiadomo tylko tyle, że w przedwzmacniaczu zastosowano cztery lampy 5654 NOS (New Old Stock), a monobloki oferują moc 30 W na kanał przy 8 Ω i 60 W na kanał przy 4 Ω. Czy oznacza to, że mamy do czynienia z układem tranzystorowym pracującym w klasie A? Nie mam pojęcia. Zdjęcia wnętrzności PB-8 SE i MS-80 SE nie istnieją. Myślałem, że to i owo uda mi się podejrzeć przez "szybkę rewizyjną" w przedwzmacniaczu, ale bez użycia śrubokręta nie można pod nią zajrzeć. Okienko pełni tylko funkcję dekoracyjną, przy okazji utrudniając postawienie na preampie kolejnych klocków.
Przeszukując strony producenta, dystrybutora i sklepów oferujących sprzęt Pier Audio, doszedłem do wniosku, że PB-8 SE i MS-80 SE nie są sprzedawane oddzielnie. Ale czy na pewno? Byłaby to ogromna szkoda, bowiem oba modele mogłyby wówczas stać się łakomym kąskiem dla większej liczby klientów. Zakładając, że koszty rozkładają się równo, lampowy przedwzmacniacz za dwa tysiące złotych miałby szansę stać się rynkowym hitem, a dwa monobloki za cztery tysiące z groszami - jeszcze większym. W końcu wielu audiofilów dysponuje źródłem z regulacją głośności lub wzmacniaczem zintegrowanym, który można "rozdzielić" za pomocą wyjścia pre-out lub wejścia do końcówki mocy, najczęściej oznaczanego jako "main in", "AV" lub "HT". Nikt, kogo interesuje sam preamp (chociażby ze względu na możliwość łatwego i taniego "zlampizowania" systemu) nie będzie wydawał więcej, aby przy okazji kupić monobloki. I odwrotnie - posiadaczowi streamera z funkcją przedwzmacniacza nie jest potrzebny drugi przedwzmacniacz, który na domiar złego trzeba obsługiwać ręcznie, a nie jak człowiek, z poziomu aplikacji. Producent tego nie przewidział, co moim zdaniem jest z jego strony sporym błędem taktycznym. Na szczęście polski dystrybutor Pier Audio postanowił naprawić ten problem i umożliwić klientom zakup PB-8 SE lub MS-80 SE. Podobno tę samą zagrywkę zastosowano w przypadku droższych, w pełni lampowych przedwzmacniaczy i końcówek mocy. Producent sprzedaje je razem, jednak skoro pakowane są w osobne pudełka, nic nie stoi na przeszkodzie, aby trochę w tym garnku zamieszać i przyjąć do wiadomości fakt, że część audiofilów będzie zainteresowana samym przedwzmacniaczem, a część samymi monoblokami. Informacja ta dołożyła mi trochę roboty, ale moim zdaniem jest to słuszne posunięcie, które czyni opisywany preamp i monobloki jeszcze bardziej wyjątkowymi. Dzięki możliwości zakupu jednego lub drugiego nie jest to już tylko konkurencja dla wzmacniaczy zintegrowanych za sześć tysięcy złotych, ale połączenie dwóch produktów, dla których niezwykle trudno znaleźć jakiegoś godnego rywala w zbliżonej cenie.
Podsumowując, od samego początku wiedziałem, że będę miał do czynienia z niezwykle ciekawym zestawem i nie pomyliłem się. Dzielonka Pier Audio to w zasadzie budżetówka (dwa tysiące złotych za element to w dzisiejszych czasach ekstremalna taniocha), a jednak koncepcyjnie i wizualnie jest to coś, z czym raczej nie spotkamy się w świecie niedrogich wzmacniaczy zintegrowanych. Gdyby ktoś powiedział mi, że mam do czynienia ze sprzętem dwukrotnie droższym, mógłbym uwierzyć. Gdyby na jednym z monobloków znalazły się dodatkowe przełączniki, a mi wmówiono, że w istocie jest to wyceniony na dwadzieścia tysięcy złotych "sprzęt towarzyszący" do hi-endowego gramofonu - phono stage, step-up i zewnętrzny zasilacz - na pierwszy rzut oka również mógłbym to łyknąć. Nie ma jednak róży bez kolców. W tym przypadku największym minusem są moim zdaniem wyraźne różnice w wykonaniu przedwzmacniacza i monobloków. Mówię tu zarówno o tym, co widać z zewnątrz, jak i o tym, co ujrzałem po rozkręceniu opisywanych urządzeń. Nie ukrywam, że o wiele bardziej spodobały mi się monobloki. Poza ładną obudową nie ma w nich może nic wyjątkowego, ale są zrobione uczciwie. Przedwzmacniacz został skonstruowany inaczej. Nie twierdzę, że źle, ale wygląda tak, jakby został wyprodukowany w zupełnie innej fabryce. W świetle słonecznym jego przednia ścianka ma nawet nieco inny kolor (na zdjęciach tego nie widać, ale w rzeczywistości naprawdę trudno tego nie zauważyć), obudowa jest inna, a wnętrze zostało zmontowane tak, jakby ktoś robił to w pośpiechu, w przerwie na obiad. Zresztą zwróćcie uwagę na pewne szczegóły. Po co robić w pokrywie okienko, przez które naprawdę niewiele widać? Dlaczego napisy na monoblokach są czarne, a na przedwzmacniaczu szare (w zależności od kąta padania światła mogą wydawać się białe, czarne albo... kompletnie znikać)? Dlaczego monobloki mają fronty montowane na cztery doskonale widoczne z zewnątrz śruby, a przedwzmacniacz nie? Moim zdaniem jedynym wytłumaczeniem jest to, że PB-8 SE i MS-80 SE zostały wykonane na zamówienie Pier Audio przez podwykonawcę, który obiecał wykonać robotę najtaniej. Cel był jasno określony i na szczęście przełożył się również na atrakcyjną cenę dla klienta, ale w niektórych miejscach naprawdę widać, że przy składaniu kolejnego zamówienia konieczne będą - jak mawiał majster, który kładł mi płytki w łazience - popraweczki. Mimo to przed odsłuchem byłem pełen optymizmu. Sześć tysięcy złotych z groszami za lampowy przedwzmacniacz i dwa monobloki? No ludzie kochani, to jest ewenement na skalę światową. Takich rzeczy na rynku po prostu nie ma. Nawet gdyby komplet Pier Audio był paskudny jak smażone ślimaki i śmierdział jak Vieux Boulogne, chciałbym go posłuchać i przekonać się, czy to tylko ciekawa zabawka na piętnaście minut, czy porządny sprzęt, który może stać się realną alternatywą dla wzmacniaczy zintegrowanych ze średniej półki. Pora się przekonać!
Brzmienie
Odsłuch zacząłem nietypowo, od monobloków. Po pierwsze tak było mi łatwiej rozpocząć test, a po drugie, jak już wspominałem, to właśnie MS-80 SE bardziej przypadły mi do gustu, zarówno jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, jak i konstrukcję wewnętrzną. Z wierzchu, mimo złotego frontu, który akurat niespecjalnie przypadł mi do gustu, jest to po prostu wyjątkowo porządne urządzenie. Obudowa wykonana w całości z aluminium, prosty włącznik, przyzwoite gniazda, kompaktowe wymiary - jak dla mnie super. Aż przypomniał mi się test monobloków Exposure XM9, które opisywałem pod koniec 2019 roku w towarzystwie przedwzmacniacza XM7. Ależ ten komplet zrobił na mnie wrażenie! Wówczas jednak za parę takich monobloków trzeba było zapłacić 6990 zł, a dziś cena wynosi już 9290 zł. Na przestrzeni dwóch lat audiofilskie precjoza podrożały bardziej niż samochody, aczkolwiek jeśli przyjrzycie się na przykład cenom podzespołów komputerowych, też nie wygląda to tak wesoło. Tak czy inaczej monobloki Pier Audio wydały mi się szczególnie atrakcyjne i byłem niezwykle ciekawy, co pokażą w towarzystwie o wiele droższego i bardziej renomowanego sprzętu. Zacząłem od podłączenia ich do systemu biurkowego, w którym partnerował im Marantz HD-DAC1. Następnie rolę przedwzmacniacza wziął na siebie Unison Research Triode 25 podłączony za pomocą kabla USB do Auralica Aries G1. Później między Ariesem G1 a Unisonem pojawił się Marantz HD-DAC1, tym razem pracujący wyłącznie jako DAC, na wyjściu bez regulacji głośności, a następnie Unisona w roli przedwzmacniacza zastąpił Pier Audio PB-8 SE. Na końcu cały testowany zestaw zabrałem do drugiego systemu, gdzie w konfiguracji z Audiovectorami QR5 i streamerem Auralic Vega G1 najpierw monobloki Pier Audio zastąpiły Hegla H20, a później między Vegą G1 a MS-80 SE pojawił się PB-8 SE.
Jeśli mam być szczery, stosunkowo niska moc monobloków Pier Audio trochę mnie niepokoiła. W końcu nie po to kupuje się końcówki mocy, czy to w formie stereofonicznej, czy jednokanałowej, aby uzyskać wynik porównywalny z najsłabszymi wzmacniaczami zintegrowanymi, jakie można znaleźć na rynku. Taki Audiolab 6000A kosztuje 3699 zł, a oddaje 50 W na kanał przy 8 Ω. Leak Stereo 130 - 45 W, Rega Brio - 50 W, Atoll IN50 Signature - 50 W. Nawet w pełni lampowy Fezz Audio Silver Luna dysponuje mocą 35 W na kanał przy 8 Ω. Wydawałoby się, że 30 W na kanał to malutko, ale spokojnie - słuchałem w życiu wzmacniaczy, których moc na papierze nie przekraczała 8, 12 albo 15 W, a dźwięk był znakomity i to nie tylko przy niskim poziomie głośności. Wykorzystane przeze mnie kolumny Equilibrium Nano i Audiovector QR5 nie są może ekstremalnie prądożerne, ale ostatecznie te pierwsze wyposażone są w głośnik nisko-średniotonowy z ceramiczną membraną, a drugie, choć charakteryzują się wysoką skutecznością, są naprawdę spore. Już pierwszy odsłuch sprawił, że pozbyłem się uprzedzeń i wątpliwości co do niskiej mocy MS-80 SE. Nie dość, że nie brakowało mi dynamiki, to wrażenie dobrego panowania nad kolumnami spotęgował głęboki, ale dobrze kontrolowany bas. Monobloki Pier Audio dały mi do zrozumienia, że może nie ważą pięćdziesiąt kilogramów i nie mają radiatorów rozpościerających się na boki niczym skrzydła nietoperza, ale potrafią robić to, do czego zostały zaprojektowane. Nie dość, że ich brzmienie było wystarczająco energiczne, chwilami nawet odważne, to jeszcze okazało się zupełnie zdrowe - dobrze zrównoważone, całkiem neutralne w sensie barwy, tu i ówdzie może leciutko zaokrąglone, ale wolne od oczywistych mankamentów w rodzaju odchudzonego basu, agresywnej góry pasma czy dziwnie ukształtowanej sceny stereofonicznej. Od początku wszystko mi tutaj grało i choć jakościowo MS-80 SE na pewno nie są konkurencją dla hi-endowych końcówek mocy, spokojnie można traktować je jako alternatywę dla tych nieco tańszych, choć obiektywnie, szczególnie po niedawnych podwyżkach, wciąż drogich (NuPrime ST-10, Exposure XM9, Quad Artera Stereo). Równy, uniwersalny, chwilami może nieco zbyt tranzystorowy dźwięk z mocnym, ale trzymanym w ryzach basem - taka amplifikacja sprawdzi się w wielu systemach.
Jak można się było spodziewać, firmowy przedwzmacniacz wprowadził do tego równania o wiele więcej zmiennych. Kiedy ominąłem regulację głośności Marantza HD-DAC1, powierzając to zadanie PB-8 SE, natychmiast przypomniały mi się moje pierwsze doświadczenia z tak zwanymi buforami lampowymi. Dawno, dawno temu takie urządzenia były bardzo modne. Niektórzy producenci oferowali na przykład odtwarzacze płyt kompaktowych wyposażone w bufor lampowy, ale nic nie stało na przeszkodzie, aby kupić lub zbudować sobie taki klocek, modyfikując dźwięk dowolnego systemu stereo, nawet takiego złożonego z budżetowego kompaktu i tranzystorowego wzmacniacza słuchawkowego. Zazwyczaj wynikało to z chęci ocieplenia, zmiękczenia i, jeśli mogę użyć takiego terminu, umuzykalnienia zbyt szorstkiego, technicznego i agresywnego brzmienia elektroniki, w której właściwie nic nie wprowadzało tego przyjemnego, ludzkiego pierwiastka. No bo jaki element mógł to robić w czasach dominacji srebrnych krążków i wzmacniaczy, które sprawiły, że później słowo "tranzystorowy" kojarzyło się audiofilom z czymś bardzo negatywnym, było odbierane wręcz jako określenie pejoratywne, obelga, przestroga. Pamiętam, gdy w moim totalnie cyfrowo-tranzystorowym systemie pojawił się skonstruowany według instrukcji z Internetu bufor lampowy, bazujący bodajże na podwójnej triodzie 12AX7 produkcji JJ Electronic. To było prawdziwe odkrycie. I choć wiedziałem, że w kategoriach obiektywnych nic się w tym dźwięku nie poprawiło, nie zyskałem lepszego wglądu w nagrania, nie pojawiły się żadne nowe detale, dynamika i przejrzystość nawet trochę się pogorszyły, a lokalizacja dźwięków w przestrzeni nie była tak wyraźna i ostra, to mimo wszystko na dłuższą metę słuchanie sprawiało mi zdecydowanie większą przyjemność.
Niemal dokładnie tak samo poczułem się po przesiadce z dobrego, ale w pełni półprzewodnikowego wyjścia regulowanego Marantza HD-DAC1 na lampowy przedwzmacniacz Pier Audio. Niemal, ponieważ nie towarzyszyło mi poczucie utraty czegokolwiek w dziedzinie mikrodynamiki czy przejrzystości, zaś ciepły, przyjemny, lampowy klimat był więcej niż oczywisty, chwilami niemal przesadzony. PB-8 SE zaprezentował niezwykle gęsty, mięsisty dźwięk ze wszystkimi plusami i minusami szklanych baniek. Największym mankamentem, wynikającym pewnie nie tylko z samej technologii, ale i konstrukcji tego urządzenia jest fakt, że dość mocno nagina ono dźwięk w kierunku gładkości, delikatności i pastelowej barwy. To tak, jakby patrzeć na świat przez różowe okulary. Jest fajnie, ale po pierwsze trzeba mieć świadomość, że rzeczywistość nie zawsze wygląda tak pięknie, a po drugie narażamy się na ryzyko przesłodzenia, gdy potraktujemy taki sprzęt nagraniami zrealizowanymi w podobny sposób - uspokojonymi, ciepłymi i zagęszczonymi niczym kawa z dodatkiem skondensowanego, słodzonego mleka. Niektórzy to lubią, ale trzeba uważać, bo dwie takie kawy dziennie i po miesiącu człowiek nie mieści się w spodnie, o koszulach i marynarkach nie wspominając. Jak już się pewnie zorientowaliście, uwielbiam lampy, a ponieważ zbudowanych w tej technologii przedwzmacniaczy w cenie PB-8 SE praktycznie na rynku nie ma, uważam, że jest to bardzo ciekawa propozycja. Muszę jednak zwrócić uwagę na to, że lampowe brzmienie nie powinno nam się kojarzyć wyłącznie z podgrzaną średnicą i złagodzoną górą pasma, ale także ze wspaniałą przestrzenią, głębią, mikrodynamiką czy swobodą, z jaką przekazywane są pozornie nieistotne artefakty. Istnieją wzmacniacze, które jeśli w ogóle podnoszą temperaturę brzmienia, to tylko nieznacznie, stawiając raczej na ukazanie "tych innych" atrybutów lamp w pełnej krasie. PB-8 SE proponuje natomiast tę wersję lampowego grania, którą nazwalibyśmy stereotypową. Jest ciepło, miło, fajnie, raczej nic istotnego nam nie umyka, jednak trzeba mieć świadomość, że taki charakter prezentacji nie służy każdej muzyce, a zestaw dzielony o takim usposobieniu nie będzie pasował do każdego systemu. Ostatecznie jednak przedwzmacniacz Pier Audio dobrze dogaduje się z towarzyszącymi mu monoblokami, z nawiązką uzupełniając ich braki w dziedzinie barwy. PB-8 SE i MS-80 SE to zgrana paczka. Jeśli dojdziecie do wniosku, że lampowy charakter przedwzmacniacza bierze górę nad neutralnością monobloków, polecam zainteresować się kolumnami o szybkim, dziarskim, przebojowym brzmieniu lub przynajmniej jakimiś niedrogimi (tak, wiem...) srebrnymi kablami.
Budowa i parametry
Pier Audio PB-8 SE i MS-80 SE tworzą hybrydowy wzmacniacz dzielony oferujący moc 30 W na kanał przy 8 Ω i 60 W na kanał przy 4 Ω. Poza opisami gniazd i podstawowymi parametrami technicznymi producent nie podaje zbyt wiele informacji dotyczących wewnętrznej budowy tych urządzeń, natomiast na stronie dystrybutora znajdziemy tekst składający się w większości z opisu charakterystyki brzmieniowej tego zestawu. Jedyną użyteczną informacją jest to, że w przedwzmacniaczu zastosowano cztery lampy RTC 5654RT. W sieci natknąłem się na informację, że RTC jest francuskim militarnym rebrandem Philipsa lub Mullarda z lat osiemdziesiątych, a sama 5654 to pentoda małej mocy, dawniej stosowana między innymi w odbiornikach telewizyjnych. Nie jest to z pewnością najlepsza lampa stworzona przez człowieka, jednak audiofile, którzy mieli z nią do czynienia, generalnie chwalą ją za bardzo przyzwoite brzmienie przewyższające to, co mają do zaoferowania podzespoły montowane we wzmacniaczach zintegrowanych i przedwzmacniaczach wielu chińskich marek. Cztery takie pentody zamontowano w przedniej części PB-8 SE na aluminiowej podstawce. Generalnie jakość elementów użytych do budowy przedwzmacniacza jest zupełnie niezła. Zobaczymy tu spory, tradycyjny transformator, kondensatory Rubycona czy niebieski potencjometr ALPS-a. Patrząc na cenę testowanego zestawu, spodziewałem się, że będzie znacznie słabiej. O wiele gorsze wrażenie sprawia jednak jakość montażu. Pomijając fakt, że po otwarciu obudowy w jej wnętrzu było sporo kurzu i brudu, który podczas sesji zdjęciowej wydmuchaliśmy małą sprężarką akumulatorową, w niektórych miejscach PB-8 SE wygląda tak, jakby został zmontowany w wielkim pośpiechu (co prawdopodobnie nie jest dalekie od prawdy). Szczególnie wzruszyło mnie to, że każda z lamp została zabezpieczona zaśniedziałym drutem wykręconym w taki sposób, aby na szczycie szklanej bańki utworzyło się coś w rodzaju pętelki. Jak żyję, nie widziałem jeszcze czegoś takiego. Ochronne klatki, gumowe tłumiki drgań - tak, ale docisk z drutu skręconego kombinerkami - nigdy. W tym momencie stało się jasne, dlaczego producent zdecydował się na tak ciemną "szybkę" w pokrywie przedwzmacniacza. Chodziło o to, aby z zewnątrz było widać tylko tyle, że coś się tam w środku żarzy. Być może obawiano się, że lampy zwyczajnie wypadną z gniazd podczas transportu i postanowiono rozwiązać ten problem tak, aby użytkownik nie musiał nic robić po wyjęciu urządzenia z pudełka. Niestety, w innych miejscach również widać, że nie mamy do czynienia z hi-endowym przedwzmacniaczem, którego montaż zajął doświadczonemu pracownikowi wiele, wiele godzin. Rezystory umieszczone pod podstawką na lampy zlutowano tak, że z cyny porobiły się - przepraszam za słownictwo - spore gluty. Gdzie coś nie do końca pasowało, tam zostało to wygięte na siłę. Połączenie dwóch kawałków przewodu? W sieci można znaleźć mnóstwo filmików, jak zrobić to ładnie zarówno z użyciem lutownicy, jak i bez niej. Tutaj lutownica była, ale zabrakło wyszkolenia, dobrych chęci albo po prostu czasu. Kondensatory zamontowano w sposób, który wszyscy dobrze znamy - na plastikowe opaski samozaciskowe, czyli tak zwane trytytki. Co ciekawe, wchodzą one w otwory nawiercone w podstawie przedwzmacniacza dokładnie w tym celu. Wyjmując PB-8 SE z pudełka, możemy więc dokładnie obejrzeć sobie owe opaski, choć dopóki nie zajrzymy pod maskę, nie dowiemy się, do czego służą. Za te pieniądze naprawdę nie ma jednak co wybrzydzać. Gdyby to był przedwzmacniacz za dziesięć tysięcy złotych, byłby to lekki obciach, ale biorąc pod uwagę, że można go kupić za dwa tysiące złotych, i tak stawiam mu piątkę z plusem. W sumie gdyby ten preamp przyjeżdżał jako kit do samodzielnego montażu, też zasługiwałby na wysoką ocenę za relację jakości do ceny. Wnętrze MS-80 SE wygląda lepiej, choć też okazało się zabrudzone i tego nalotu nie udało nam się już wydmuchać, a każdego elementu z osobna nie chciało nam się wycierać. Nie licząc sporego transformatora i mechanicznego włącznika, cały układ zamontowano na jednej płytce drukowanej. W każdym z monobloków zamontowano dwa bipolarne tranzystory Toshiby oddające ciepło do obudowy. Jeśli zastanawialiście się, dlaczego MS-80 SE mają małe, srebrne śrubki na bocznych ściankach, to już znacie odpowiedź - właśnie od tych punktów monobloki zaczynają się nagrzewać. Można jednak przyjąć, że wszystko to dodaje francusko-chińskiej dzielonce garażowego uroku, którego my, europejscy audiofile, kiedyś szukaliśmy i który niezwykle nam się podobał.
Werdykt
Czy za 6090 zł nie można kupić dobrego wzmacniacza zintegrowanego? Oczywiście, że można. Przy odrobinie szczęścia można nawet trafić w tej cenie na całkiem niezłą lampę, porządną hybrydę lub dopracowaną konstrukcję tranzystorową z wieloma dodatkami, takimi jak wbudowany DAC, przedwzmacniacz gramofonowy lub moduł łączności bezprzewodowej. Co więcej, będziemy wówczas potrzebować jednego, a nie trzech kabli zasilających i odpadnie nam konieczność zakupu dodatkowego interkonektu. Zdecydowana większość melomanów wybierze właśnie taką integrę albo nawet pełnoprawny system all-in-one. Ale kupić za te same pieniądze lampowy przedwzmacniacz i dwa monobloki to jak wygrać samochód w loterii paragonowej. Gdzie jest haczyk? Przedwzmacniacz ma tylko dwa wejścia, a zdalne sterowanie nie występuje nawet jako opcja, więc nie jest to najbardziej funkcjonalny sprzęt na świecie. Oględziny wnętrza wykazały, że nie wszystko zostało zmontowane idealnie. Monobloki oferują tylko 30 W na kanał przy 8 Ω. Na dodatek PB-8 SE i MS-80 SE wyraźnie różnią się od siebie - na żywo widać to lepiej niż na zdjęciach. Pamiętajmy jednak, że mówimy o urządzeniach wycenionych na niewiele ponad dwa tysiące złotych za element, a dostajemy solidny sprzęt oferujący przede wszystkim bardzo dobry dźwięk. W tym przedziale cenowym właściwie wybitny. Co więcej, taka konfiguracja daje o wiele większe pole manewru niż integra. Nie chodzi mi tylko o ulepszenie systemu poprzez wymianę jednego z elementów na lepszy, ale także o możliwość zakupu samego przedwzmacniacza lub samych monobloków. Wszystko to sprawia, że o wspomnianych wyżej minusach jestem w stanie zapomnieć szybciej niż o ostatnich podwyżkach stóp procentowych. Serio, jeśli choć trochę rozumiecie, o co w tej audiofilskiej zabawie chodzi, nie możecie przejść obok tego zestawu obojętnie. Jeśli sprawy nadal będą szły w tym kierunku, w którym idą od dłuższego czasu, niewykluczone, że jest to ostatnia szansa, aby kupić taką dzielonkę za mniej niż dziesięć tysięcy złotych.